We return to our trip down memory lane and fondly remember my first year in Poland. Oh, the days before Biedronka and Żabka ‘round every corner ;)
Imagine that you take your ecological shopping bag, grab your keys and head out the door to do your shopping. All the supermarkets and self-service shops in your town have evaporated overnight, your only choice left- a small, corner shop where you have to ask the shop assistant for each product that you want. There’s no window shopping, no browsing. You have to know what you want and promptly ask the shop lady for it as a line forms behind you. The language that she speaks is unknown to you. The products all are new to you. The money in your pocket is strange. Although all the products obviously have names, you don’t know how to say any of them and everyone is looking at you and you are sweating and you are wearing totally retarded cowboy boots.
Day one, you go home empty-handed, but on day two you are determined…and hungry. You have a shopping list and dictionary. That’s how I felt in the Village. Hungry and determined, armed with a shopping list, my yellow dictionary and totally retarded cowboy boots.
On one of my first shopping trips, I wanted to buy a loaf of bread. How I tired myself trying to figure out how to say just that – a loaf of bread. Little did I know that in Polish the word for bread, (chleb) is countable. Of course, you can order a loaf of bread but it is sufficient to say “poproszę chleb”. I got the bread back home proud as anything only to realize that I did not have a knife ; (Deep dark confession- Before coming to Poland, I had never sliced a loaf of bread. The berating may begin.)
Another day I decided to get crazy and order some rolls. In Polish the ending of the noun changes depending on the number (and gender) and those numbers are not so easy to say. I could manage 1 or 2 rolls but 3 was impossible. It had nothing to do with the rolls but with the number 3 (trzy). 4 (cztery) rolls was pretty safe but the safest number for me was 5 (pięć). It was the easiest to say, but at the number 5, the ending of the word rolls is different. As I stood in line, I contemplated pięć bułki? pięć bułek? pięć bułków? As I often did, I listened very carefully to what the other shoppers were buying and this time they did not let me down. I went home with “pół chleba”. What? It’s practically the same thing and much more useful to me than pół litra.
In Poland, I discovered 2 juices which I liked very much and drank all the time – banana juice and peach juice. Maybe that’s why I go so fat during my short stay. Banana juice is pretty easy to say, sok bananowy, but peach juice is almost impossible, sok brzoskwiniowy. The shop ladies knew that I really liked banana juice so sometimes when they were running low, they put one carton under the counter just for me. (Super nice) And from that, my clever plan was born. If I didn’t see any banana juice on the shelf, I still asked for it. More often than not, a carton was waiting for me, but in the event that there was no banana juice, the shop lady then offered me peach juice to which I only had to say “tak”.
A smart plan, wasn’t it?
Powracamy w naszej podróży do przeszłości i z rozrzewnieniem rozpamiętujemy mój pierwszy rok w Polsce. Och, było to zanim pojawiły się BIEDRONKI i ŻABKI na każdym rogu.
Wyobraźcie sobie, że bierzecie swoją ekologiczną torbę, klucze i walicie za drzwi, żeby zrobić na zakupy. Wszystkie supermarkety i sklepy samoobsługowe wyparowały przez jedną noc, jedyny wybór, który pozostał – to sklepik na rogu, gdzie musisz poprosić panią ekspedientkę o każdy produkt, który chcesz. Nie ma oglądania wystaw, przeglądania towaru. Musisz wiedzieć, co chcesz i szybko poprosić o to ekspedientkę, bo już tworzy się za tobą kolejka. Język, którym ona mówi jest ci nieznany. Towary też stanowią nowość. Pieniądze w kieszeni dziwne. Chociaż wszystkie towary mają nazwy, nie wiesz jak się je wymawia, a jeszcze każdy się na ciebie patrzy, a ty się pocisz i masz na nogach totalnie ułomne kowbojskie buty.
Dzień pierwszy – wracasz do domu z pustymi rękami, ale na drugi dzień jesteś zdeterminowana ... i głodna. Masz listę zakupów i słownik. Tak się czułam w Miasteczku. Głodna i zdeterminowana, uzbrojona w listę zakupów, mój żółty słownik i totalnie ułomne kowbojki..
Na jednej z moich pierwszych wypraw na zakupy, chciałam kupić bochenek chleba. Jak ja się namęczyłam, żeby wymyślić jak to powiedzieć – bochenek chleba. Nie wiedziałam nic o tym, że słowo chleb w języku polskim jest policzalne. Oczywiście można zamówić bochenek chleba, ale wystarczy powiedzieć „poproszę chleb”. Wróciłam z chlebem do domu, żeby tylko zorientować się, że nie mam noża ;) (Wyznanie prosto z serca – zanim przyjechałam do Polski nigdy przedtem nie kroiłam chleba. Teraz możecie mnie zwymyślać.)
Następnego dnia postanowiłam zaszaleć i kupić parę bułek. W polskim końcówki rzeczowników zmieniają się w zależności od liczby i rodzaju, a liczebniki te nie są łatwe w wymowie. Umiałam powiedzieć jedna lub dwie bułki, ale już trzy było niemożliwe. Chodziło o liczbę 3 (trzy). 4 (cztery) było już bezpieczniejsze, ale najłatwiejsza była liczba 5 (pięć). Było to najłatwiej powiedzieć, ale przy liczbie 5 zmienia się końcówka słowa BUŁKA. Jak tak stałam w kolejce, zaczęłam kontemplować pięć bułki? pięć bułek? pięć bułków? Tak jak to często robiłam posłuchałam uważnie co inni klienci kupują, no i tym razem nie mogli mnie zawieść. Wróciłam do domu z PÓŁ CHLEBA. No co? To praktycznie to samo i bardziej dla mnie pożyteczne niż pół litra.
W Polsce odkryłam 2 soki, które bardzo polubiłam i piłam przez cały czas – sok bananowy i sok brzoskwiniowy. Może dlatego tak utyłam podczas mojego krótkiego pobytu. Sok bananowy – w sumie łatwo powiedzieć, ale BRZOSKWINIOWY po prostu niemożliwe. Panie sklepowe wiedziały, że naprawdę smakował mi sok bananowy, więc czasami kiedy już im się kończył zostawiały coś dla mnie pod ladą. BARDZO FAJNIE. I tak zrodził się mój sprytny plan. Jeśli nie widziałam soku bananowego na półce - to i tak o niego prosiłam. Często karton czekał już na mnie. Ale kiedy nie było już soku bananowego, sklepowa zawsze proponowała sok brzoskwiniowy, a wtedy już mogłam tylko powiedzieć TAK!
Sprytny plan, co nie?
8 comments:
o boże :)))))))))))))))))))))
chris jesteś cudowna :))))))))
but yes, I know something about it. it already happened to me to drink coffee instead of tea I really wanted, because I wasn't able to correctly say "thé"...
ds- I wholeheartedly agree with all positive assessments of myself. Thanks :) I, too, had to be satisfied eating and drinking only what I could say properly, but hunger (and coffee) is a strong motivation to learn. Remind me to tell you about my friend who wanted to buy an onion...
I still hate those corner shops. Not because I'm not able to pronounce things I need but every time I forget what I wanted to buy ;)
It's good that now there are dictionaries with pictures ;) I guess for beginners it's a big relief just to show something instead of say it.
But it was a good speaking practice, wasn't it? ;)
It definitely was good practice in a manner of sink or swim. Sometimes I didn't get exactly what I wanted, but as long as it was edible, I was happy.
Gosh, after almost (over?) 5 months in Norway, I totally know what are you talking about! Every time in the shop (at least they do have super and hiper markets) when it comes to pay, it is usually me waiting to see the price on the counter display. And then it comes: kvitterung? bolsa? wtf? First day I was making huge eyes, thankfully, norwegians speak english way better than I do. Now I know kvitterung is a receip, and bolsa is a plastic bag, although their 'yes' is 'ja' and 'thank you' is 'takk'. How confusing for polish! So every time they ask me if I want a receip I THANK THEM. Come on, after 5 months I could know better... :)
Oh and to have more confusion, their orange juice is called appelsin.
Rinonka - That is so funny with the 'tak' and the 'appelsin'!!!
5 months? Cut yourself some slack. It took me years to figure out the basics here in Poland. Some things still allude me like why the shop lady insists on exact change ;)
How's it going there in Norway?
It is still cold in Norway (we had some fancy temperatures as even 22 deg C one day, but it was kinda awkward, when you're not expecting a day you can actually enjoy sun!), expensive, and still quite pretty, with all those fjords and sea. And I'm quite happy I'm off from Norway before winter! :)
So enjoy it while you can!
Post a Comment